środa, 24 grudnia 2014

Przygotowania świąteczne z chorym i ząbkującym Robaczkiem



Święta już za kilka godzin, więc czas na kolejny wpis.. taki pasujący do sytuacji :P Miał być troszkę wcześniej i zdecydowanie inaczej wyglądać, ale.. rzeczywistość zweryfikowała jak zwykle i wyszło zupełnie co innego.


Okres przedświąteczny to przeważnie wielka pogoń zakupowa i masę przygotowań.. po to, aby siedzieć przez dwa dni przy stole i zajadać się potrawami, których mamy już serdecznie dosyć, bo jak chciało się ich skosztować w czasie przygotowań, to nie było można.. a potem, jak już można, to ma się serdecznie dość wciskania na siłę tego jedzenia, bo przecież trzeba, żeby się nie zmarnowało.. i tak każde święta. Ehhh.. trochę sobie ponarzekałam.. ale mimo wszystko akurat święta Bożego Narodzenia zawsze jakoś tak mnie napawają optymizmem.. choinka, blask światełek, zapach świerku i goździków, grono najbliższych osób.. najlepiej jeszcze zimno i mroźno ze szczyptą śniegu. Ehh.. a tegoroczne to już w ogóle.. takie pierwsze wspólnie z naszym Robaczkiem poza brzuszkiem :D oczywiście nastawiłam się jak to będzie fajny i przyjemny czas przygotowań, a potem same święta spędzimy razem w świetnych humorach i pełni pozytywnej energii :P 

Taaa.. kolejne naiwne wyobrażenia.. przecież z Hajnidkiem to nie przejdzie.. mogłam się tego spodziewać.. no ale wymyśliłam sobie, że skoro nasze małe Robaczątko jest z nami, to warto Wigilię spędzić w domu i po swojemu w gronie najbliższych, czyli Wielbuond, Robaczek, nasza kotka i oczywiście ja :) Myślałam sobie mamy kupę czasu na dopieszczenie wszystkiego, a dodatkowo we dwójkę przygotujemy wszystko dwa razy szybkiej. Chciałam aby moi mężczyźni byli zachwyceni daniami, aby się coś znalazło, co mój małżonek uwielbia, ale też aby nasze Maleństwo mogło tego spróbować i było smaczniejsze od mamusinego mleka. Dość wysoko postawiłam sobie poprzeczkę.. w końcu chciałam przebić teściową i własne mleko.. czy się udało.. nie wiem.. dowiem się za kilka godzin, jak siądziemy przy wigilijnym stole. 

Bądź co bądź, rzeczywistość przebiła nawet moje najśmielsze oczekiwania dotyczące samego procesu przygotowawczego do świętowania. Dziecię stało się jak Hajnidek do potęgi n-tej.. nie dość, że ząbkuje, to okazuje się, że próbują przebić się aż cztery zęby! Czy jest to możliwe, a może tylko mi się śni. NIE, niestety to prawda.. trzy czwórki: dziąsła jak bańki - wielkie i czerwone gule.. do tego przy jednej olbrzymi krwiak, więc jak się ząb przebije to z wielkim hukiem z dodatkiem krwi. Co tam.. trochę dramatycznie musi być.. w końcu ten typ tak ma od samego urodzenia.. no ale aby tego było mało, dodatkowo jedna trójka też postanowiła, że wyjdzie wcześniej.. a to już oznacza katastrofę.. jak wiadomo kły lubią być problematyczne.

Od tygodnia więc mamy burzę w piorunami w domu. Robaczek gorączkuje niemiłosiernie, co uda się choć trochę ujarzmić gorączkę, to znów wzrasta i tak w kółko. Dodatkowo w bonusie dostaliśmy biegunkę, wymioty, które kilkakrotnie wylądowały na mnie, co bym fizycznie doświadczyła cierpień Dziecięcia.. a do tego, co by za lekko nie było, dostała się infekcja gardła. :(

Robaczek co zawsze był chustowy i chętny do motania, teraz po prostu hejtuje chustę na maksa.. nosić w chuście nie, leżeć nie, siedzieć nie i chodzić też nie.. ale ogólnie weź na ręce, a jak już jest na rękach to się wyrywa i nie chce. Jeść też nie, pić nie.. ale mleko mamusine najlepiej przez 24h przy buzi.. rany jestem już tak wydojona, że chyba inne soki ze mnie też wypija. Dziecię ma 11 miesięcy, a wyciąga więcej niż w wieku 11 tygodni. Śpiący jest, ale spać nie pójdzie.. a jak już zaśnie to budzi się z wielkim rykiem, jakby ze skóry obdzierali. 

Co to znaczy dla przygotowań świątecznych? Nic innego, jak mozolne motanie się ze wszystkim.. aaaaa ratunku.. myślałam sobie: " chuj bombki strzelił, świąt nie będzie.." No bo przecież nie damy rady.. przy tym dziecku trzeba mieć nerwy ze stali i głuchotę postępującą w błyskawiczny sposób.. Oczywiście wymienialiśmy się z Wielbuondem pracami.. ktoś w rezultacie wciąż musiał zajmować się Pierworodnym, bo byłaby klęska.. niestety wciąż ta sama osoba przy takim Hajnidku mogłaby nie dać rady.. dla zdrowia psychicznego lepiej było robić sobie przerwy w opiece i relaksować się w kuchni przy pracach kulinarnych.. w rezultacie miałam wrażenie, że grzebiemy się jak muchy w smole i nie damy rady zdążyć.. na szczęście chyba się udało.. na poranek wigilijny zostało tylko ubranie choinki i zapakowanie prezentów.. uznaję więc robotę za wykonaną i po przebudzeniu oddam się błogiemu oczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę i świętowaniu :D oczywiście na ile nasze cierpiące małe Muszyniątko na to pozwoli.

Na koniec życzę WAM przede wszystkim spędzenia tych świąt w gronie najbliższych, dużo uśmiechu i ciepła, iście świątecznej atmosfery.. smacznych potraw, no i może choć skromnych prezentów :P a dla mam high need baby, aby dzieciaczki były choć przez ten jeden wieczór aniołkami low need :P

sobota, 6 grudnia 2014

Robaczek - mój osobisty cud świata


Zdjęcie stópek Robaczka wykonane przez http://www.mkkazmierczak.pl/

Narodziny są cudem - myślę, że każda mama oczekująca z utęsknieniem na narodziny swego Dziecięcia uzna to za fakt. Bez względu na to, czy komuś doczekanie się potomka przychodzi łatwo czy trudno, kiedy już utuli w swych ramionach to Maleństwo, z niedowierzaniem zastanawia się, jak to możliwe, że takie cudo wyszło z brzuszka.. Ja do tej pory zastanawiam się nad tym, ale raczej z perspektywy - jak mój brzuch pomieścił to Wielkie Cudo!

Ale może od początku.. nasz Robaczek stał się właściwie podwójnym, a może nawet potrójnym cudem.. jak to możliwe? Hmm.. cóż kolorowo nie było.. Ci, dla których ciąża kojarzy się z długim procesem, w którym trzeba walczyć o dosłownie wszystko, wiedzą o czym mówię.. ale o walce o nasze Maleństwo napiszę innym razem.

W każdym razie wielu mówiło, że trzeba sobie odpuścić, aby się udało.. Pamiętam, że tego dnia jeszcze się pokłóciliśmy.. zupełna odmienność zdań.. ja pewna, że i tak nic z tego nie będzie, On - biorący wszystko z dystansem i niedowierzaniem, nawet diagnozę lekarza.. cóż.. biolodzy chyba tak mają, że swoje trzy grosze muszą wsadzić, nawet w kompetencje lekarza.. No, ale jak wiadomo, po każdej kłótni trzeba, a właściwie wypada się pogodzić.. a godzenie w młodym małżeństwie jest najlepsze :D  I z tego godzenia zrodził się nasz mały Robaczek.. Oczywiście mój wszystko wiedzący Wielbuond wiedział od razu, znaczy się kilka dni później, że cosik jest na rzeczy.. a ja z oburzeniem odpowiadałam, że mnie wredny podpuszcza i potem tylko nadzieję zrodzi a dupa z tego wyjdzie.. Co prawda nie podpadło mi, że chodziłam tak podirytowana na wszystko, że wystarczyło, że źle spojrzał, a już dostawał opieprz za wszystko, co mi tylko ślina na język przyniosła.. no bo przecież kobiety przed "tymi dniami" tak mają, więc cóż w tym dziwnego? Poza tym taką sobie mnie wybrał, więc teraz niech nie marudzi :P No tak wtedy myślałam.. no i co? Miał kurde rację! Czarodziej jakiś! 
Nasze Maleństwo zostało Robaczkiem, bo kiedy pierwszy raz go zobaczyliśmy na ekranie monitora wyglądał jak taka malutka glizda.. no, ale przecież Dziecka glizdą nie nazwę :P więc został Robaczek :D
Ogólnie cały okres oczekiwania przebiegł nam bez większych komplikacji.. oczywiście wszelkie możliwe niedogodności ciążowe trafiły się właśnie mi, plus leki, co by Maleństwo za szybko wyjść nie chciało.. no bo komu, jak komu, ale mnie to musiało trafić.. dodatkowo jeszcze faszerowałam się białkiem jak dla kulturystów, bo mój organizm uznał, że nie potrzeba mu wielkich zapasów tego ważnego składnika budulcowego w magazynie, no i Robaczek mi go tak podżerał, że zabraknąć mogło w rezultacie nie tylko dla mnie, ale i dla Niego.. Poza tym wszystko cacy :D aż zanadto, bo na końcu tak urósł, że ledwo się człapałam.. i wszyscy się śmiali, że najpierw idzie brzuch, potem brzuch i jeszcze raz brzuch, a na końcu ja.. 

Samego porodu nie mogłam się wręcz doczekać.. i koniecznie musiał być to poród siłami natury, najlepiej w domu i oczywiście w wodzie! No takie były moje marzenia.. ehh.. i dużo osób dziwiło się mi.. a nie boisz się jak to będzie? A ja zawsze odpowiadałam: a czego? Przecież jak wszedł to musi jakoś wyjść :P No niestety na poród w domu nie mogłam liczyć, choćby ze względu na cukrzycę ciążową.. Mój lekarz prowadzący stwierdził, że w 40 tygodniu trzeba mnie położyć do szpitala w celu obserwacji.. co by monitorować Robaczka.. cóż.. nienawidzę.. ale czego nie robi się dla Dzieciny.. No to położyli mnie w śremskim szpitalu, czyli poród w wodzie również zostać musiał wykluczony.. ehh.. jedyna nadzieja w porodzie siłami natury.. ale przecież to żaden problem.. Śremianki wiedzą doskonale, że w naszym szpitalu zdecydowanie preferuje się naturalnie i unika się jak ognia cięcia cesarskiego - no mówiąc poprawnie politycznie ogranicza się cięcie do minimum z minimum, czyli czasem aż za bardzo, kiedy wydawałoby się, że należy jednak zastosować co innego.. ale to już inna para kaloszy.. 
Robaczek wybrał sobie bardzo fajny dzień na wyjście.. akurat mój Mąż szykował się do powrotu do domu, bo czas odwiedzin dobiegał końca.. więc nie musiałam po niego dzwonić, tylko już został i razem poszliśmy na porodówkę z uśmiechem na twarzy.. a do tego była to sobota, więc niedziela mogła być na odespanie :) Śmiać mi się jeszcze chciało, bo już jakiś czas na porodówce leżała moja koleżanka ze szkoły rodzenia, więc przez chwilę rodziłyśmy razem i "przekrzykiwałyśmy się" nawzajem :P

Już na początku z boku patrząc, ktoś by pomyślał, że cały poród wygląda jak z jakiegoś filmu trudnego do określenia czy to komedia czy dramat.. Zaczęło się przezabawnie z akcją dostania się do mojej żyły i zainstalowania wenflonu.. pełen sukces, uwieńczony niestety pęknięciem dwóch żył.. ale nie czepiajmy się, w końcu do trzech razy sztuka.. a po przebiciu pęcherza przez Panią doktor.. wody zielone, ale zielone na maksa.. "akcja musi być szybka, ale u Pani to pójdzie błyskawicznie, bo rozwarcie już jest na 6 cm.. chwila moment i będzie pełne.." Więc nafaszerowana zostałam, bo jak to położna określiła: "trzeba podać już, bo potem będzie za późno i nie będzie kiedy.. a jak nie podamy to potem boleć będzie jeszcze bardziej i nie da Pani rady.." Hmmm.. mogłam się wtedy zastanowić czy boli i czy warto.. bo zanim wszystkie wody nie zostały z brzuszka wręcz wyduszone nie czułam nic, prócz napięcia, co jest normalne przy skurczach przygotowawczych w czasie ciąży.. choć potem nie powiem bolało jak cholera.. ale jak ktoś miał bóle krzyżowe to też wie, że żadne znieczulenie na to nie pomoże.. gdybym o tym wiedziała w żadnym wypadku nie pozwoliłabym się kłuć.. nie dość, że miałam taki odlot, że nic do mnie nie docierało, to i tak, jak łapał mnie skurcz to nic to nie znieczuliło.. 

Kolejna akcja była z rozwarciem.. o tym czy było ono pełne czy nie, pielęgniarki wraz z panią doktor dyskutowały kilkakrotnie.. niestety miały problem z prawidłowym określeniem.. w każdym razie coś wyraźnie im nie pasowało.. raz kazały leżeć na jednym boku, raz przeć a następnym razem leżeć na drugim boku.. Poza tym cyrki były z urządzeniem do KTG, które teoretycznie musiało być cały czas podłączone.. no ale jak? Są dwie rodzące, a jedno prawidłowo działające urządzenie.. no to wzięły z oddziału, takie co szwankowało.. ale co się czepiam, przecież było.. a czasem jeszcze pożyczały to sprawne, więc nie mogę mieć pretensji.

Koszmar się zaczął jak przyszły już rzeczywiście bóle parte i trzeba było przeć.. daję z siebie wszystko, a Robaczek ani drgnie.. cóż.. kogo to wina.. no wiadomo - rodzącej.. nie umie przeć.. cóż.. najłatwiej zwalić winę na rodzącą.. bo one tysiące porodów przyjęły i wiedzą kiedy ktoś umie, a ktoś nie umie przeć.. a tak w ogóle to się nie staram i mi się nie chce.. a Dziecko przecież trzeba urodzić, one za mnie tego nie zrobią.. moje gadanie nic nie dawało, mimo, że wielokrotnie powtarzałam, że wiem jak to się robi, i że raczej jest coś nie tak, bo bardziej się nie da, a Robaczek i tak nie wychodzi.. cóż one wiedziały lepiej.. 

Ale w końcu zaczęły działać inaczej.. Rzuciły się w końcu na mnie babsztyle jak sępy.. było ich chyba z pięć plus salowa. Z tym, że salowa odgrywała rolę publiczności.. urządziła darmowe kino i usadowiła swój szlachetny tyłek w centralnym miejscu, co by lepiej widzieć i komentować.. Tego przeboleć nie mogę.. mojego Wielbounda wyrzuciły jak zaczęła się gehenna z parciem, a salowa sobie mogła paradować jak wielka dama i jeszcze krytykować jawnie, że w ogóle nie umiem rodzić.. że po co krzyczę, bo to mi nie pomoże, a w ogóle to nie powinnam rodzić, skoro nie umiem.. No ale nic.. rzuciły się na mnie baby, a konkretnie na mój brzuch, położne i pani doktor.. "Ty przesz jak ci powiemy, a my pomożemy tobie urodzić", to znaczyło tyle, że Ty przyj a my całymi sobą napierać będziemy na Twoje dziecko. Efekt: opłakany.. zadały mi tylko dodatkowy ból, a rezultatu nie było.. Po kilku próbach pani doktor zdecydowała się na wakum.. a co.. próżnociągiem w końcu się uda.. Pamiętam z tego tylko wielki ból cięcia krocza i kupę krwi, a było jej tyle, że zastanawiałam się czy to na pewno tylko moja krew.. na tym etapie jednak już nie bardzo wiedziałam co się dzieje.. osobiście byłam zrezygnowana i czułam wewnętrznie, że jeśli tego nie zakończą odpowiednio szybko to będzie źle.. ale cały personel medyczny wiedział co robi.. one miały czas.. jeszcze raz wakum.. wakum nie dało rady, no to kleszcze.. kaplica była jak już kleszcze nie pomogły.. Wtedy nagle akcję miały natychmiastową (jak się później okazało ten pośpiech wynikał z nieciekawej sytuacji z Dzieciątkiem, o czym nikt mnie nie raczył poinformować).. Pamiętam tylko szczątkowe informacje: "sala nie przygotowana.. nie ma czasu.. dzwonić po N, do skutku.. nie odbiera?.. nie ma czasu.. nie ma czasu.. jedziemy, szybko.. trzeba zacząć bez niego.." A ja? Mnie bolało wszystko.. nie miałam siły wydobyć z siebie większego dźwięku, tylko cicho pojękiwałam.. zabraniają przeć, a jak tu nie przeć, kiedy czuje się jakby cały organizm napierał ze wszystkich sił na brzuch i całą swą siłą macica próbuje wypchnąć Robaczka na zewnątrz.. I bolało mnie jeszcze jedno.. dobijało.. niewiedza, co się dzieje z moim Dzieciątkiem.. czy wszystko w porządku.. liczyło się tylko, aby On wyszedł z tej całej akcji zwycięsko.. Z sali operacyjnej pamiętam tylko jasny sufit i Pana anestezjologa nade mną w masce.. a potem nic.. odpłynęłam..

Obudziłam się.. położna pobierała mi krew i podłączała kroplówkę.. na dworze było ciemno.. ciekawa byłam, która jest godzina. Czy spałam cały dzień i już jest wieczór, czy może jeszcze noc, podczas której rodziłam się jeszcze nie skończyła? Na pytanie co z moim Dzieciątkiem odpowiedziała, że nie wie.. że na pewno mi go przywiozą.. zasnęłam.. potem inna położna przyszła zobaczyć co ze mną.. kolejne pytanie co z moim Robaczkiem.. odpowiedź: wszystko w porządku, jest ruchliwy.. Zostałam lekko uspokojona.. znów sen.. a potem już się obudziłam całkowicie.. Mojego Męża nie było, bo pamiętam jak przez mgłę, że kazały mu wracać do domu się przespać, że się tu już nie przyda, a ja długo pośpię.. Kiedy wybudziłam się całkowicie było już szaro, dzień się budził.. przyszła do mnie pani doktor.. z uśmiechem na twarzy - pełen sukces, było ciężko, ale dałyśmy radę.. synek cały i zdrowy.. ale strasznie się namęczyłam.. takiego porodu odkąd pamięta tutaj nie było.. Odpowiedziałam, że cieszę się, że z Robaczkiem wszystko w porządku i chciałabym go zobaczyć.. a poród nieważny.. W między czasie zdążyła mnie obejrzeć gromadka lekarzy w tym ordynator i N, co mnie niby w końcu operował. A Dzieciątka jak nie widziałam, tak nie widziałam.. miałam wrażenie, że czas płynie strasznie wolno.. że mijają godziny, a mi nikt nic nie chce powiedzieć.. 
Przyszedł w końcu neonatolog.. stojąc w drzwiach na oścież otwartych, prawie krzycząc na cały oddział poinformował mnie co z moim Pierworodnym.. on mówił - ja ryczałam.. to dopiero on uświadomił mi jak było ciężko.. że ledwo odratowali moje Dzieciątko.. że urodził się w ciężkiej zamartwicy wewnątrzmacicznej z ledwo wyczuwalnym tętnem.. że dopiero w piątej minucie zaczął samodzielnie oddychać.. musi być w inkubatorze, jest raczej apatyczny, nie wykazuje chęci jedzenia.. wykazuje duży problem z termoregulacją, trzeba go dogrzewać.. Ogólnie przedstawił to w bardzo czarnych kolorach.. że jego stan nie jest zbyt dobry.. Byłam po prostu przerażona.. Drżącą ręką, ledwo mamrocząc zadzwoniłam do Wielbuonda.. uspokoił mnie, że rzeczywiście było ciężko, ale jest już wszystko w porządku.. przyjechał do mnie prawie natychmiast i był ze mną tak długo jak tego potrzebowałam.. Na szczęście zanim się zjawił pielęgniarka przywiozła mi moje Maleństwo.. takie malutkie i śliczne, bezbronne.. Tylko ta chwila się liczyła, że jest już przy mnie i mogę Go ugłaskać, przytulać, całować i chronić.. i nie dam nikomu Go skrzywdzić.. 
Później lekarka co przyjmowała poród przyznała się, że popełniła błąd.. że jej przykro, ale ważne, że z dzieckiem jest wszystko w porządku.. nie miałam sił nic jej powiedzieć.. dziś powiedziałabym kilka dosadnych słów, a może i zadziałabym gdzieś wyżej, bo przez jej durny błąd moje Dziecię mogło stracić życie.. ale wtedy liczył się tylko Robaczek i to, aby jak najszybciej wyjść z tego szpitala tak nieprzychylnego pacjentom. Całe szczęście z naszym Skarbem było coraz lepiej i bardzo szybko doszedł do siebie, że właściwie w czwartej dobie życia Dzieciaczka wyszliśmy do domu.. 
Dziś wielkim łukiem omijam nasz szpital.. boje się wręcz do niego wchodzić.. wszystko w nim przypomina mi, co w nim przeżyliśmy.. że z trudem przeżyliśmy.. To po prostu cud.. Mój osobisty cud świata..